W dzisiejszym świecie, w którym niemal całkowicie skomercjalizowane zostały wszystkie aspekty życia człowieka kryzys przechodzi także sport.
Jakie są ideały sportu, czemu ma on służyć, jakie są jego podstawowe i tradycyjne cele – to pytania, na które prawie żaden z młodych sportowców już nie zna odpowiedzi – miarą wszystkiego stały się pieniądze i inne profity osiągane za wyniki i starty. Niemal każda dziennikarska informacja o turniejach sportowych czy walkach zaczyna się od podania puli nagród, która to ma być najistotniejszym wyznacznikiem ważności zdarzenia! Niemal wszyscy godzimy się na ten cyrk!
Dziś przypomnimy historię niezwykłego człowieka i niezwykłego sportowca, aby wzbogacić spojrzenie na dziedzinę życia, którą się zajmujemy…
Chłopak o którym mowa urodził się w 1932 roku w Anglii w Shepherds Bush. Wychowywał się z bratem jako sierota – matka zmarła na gruźlicę a ojciec wrócił do kraju dopiero kilka lat po wojnie. Bracia uczęszczali do szkółki bokserskiej – nasz bohater mimo niewątpliwego talentu zrezygnował z uprawiania boksu, gdyż jego pasją stały się biegi, które na początku stanowiły zaprawę do walk. Zrozumiał jednak, że przeznaczeniem jego życia jest maraton a celem Igrzyska Olimpijskie.
Aby zrealizować marzenia musiał wstąpić do klubu sportowego i wypełnić deklarację członkowską. W jej treści było zawarte pytanie czy kiedykolwiek brał pieniądze za uprawianie sportu. Mógł skłamać – jednak przyznał, iż zainkasował kiedyś 17 funtów jako rekompensatę za walkę bokserką. To jak się okazało wedle rządzących światem olimpijskim hipokrytów był grzech śmiertelny i niepodlegający przedawnieniu. Reguły te były chore, wymyślone przez ludzi „gentelmeńskiego stanu”, jednak w tym czasie nie było pomysłu jak od nich odejść…
Chłopak nie poddał się – trenował sam pokonując wzgórza z plecakiem wypełnionym kamieniami – kolejne podania o przyjęcie do kolejnych klubów odrzucano wszędzie i z tej samej przyczyny.
Latem 1956 roku pojawił się na starcie maratonu w Liverpoolu – w zjedzonej przez mole koszuli i bez numeru startowego – ale na trasie był klasą dla siebie – po 32 kilometrach, prowadząc zdecydowanie, zniknął. Media oszalały i zaczęły go szukać – wtedy też przylgnął do niego przydomek „biegacz – widmo”.
John Edward Tarrant opowiedział prasie, która go odszukała swoje dzieje i przesłanie – jestem amatorem i chcę pokazać federacji, że biegam z miłości i dla pasji a nie dla pieniędzy, no i jeszcze że jestem dobry.”
Przez kolejne dwa lata Tarrant bił rywali na większości biegów w całej Anglii. Próbowano na wszelkie sposoby nie dopuścić go do startu. Wszystko na nic – Tarrant potrafił np. dołączyć do grupy startującej zeskakując z siodełka motocykla prowadzonego przez brata. Tłumy wiwatowały na jego cześć!
W 1958 roku władze federacji wreszcie częściowo zmiękły i przyznały Tarrantowi prawo do startów w Wielkiej Brytanii. Marzenie o starcie olimpijskim prysło, ale nasz bohater znalazł inne wyzwania. Balansował na granicy bankructwa, cierpiał na rozwijający się nowotwór żołądka – mimo tego w 1960 roku pobił oficjalne rekordy świata na 40 oraz 100 mil – (ponad 12 godzin non stop wokół toru ).
Zmarł w 1975 roku mając zaledwie 43 lata.
„Zmarł najuczciwszy człowiek jakiego poznałem” – powiedział we wzruszającym nekrologu Chris Brasher mistrz olimpijski w biegu na 3000 metrów. Skazany na banicję, bez pieniędzy John Tarrant pokonywał 5000 mil rocznie z miłości do sportu! Tarrant został obecnie niemal całkowicie zapomniany.
John Edward Tarrant – biegacz widmo !!!
*** na podstawie ksiązki Billa Jonesa “The Ghost Runner: The Tragedy of the Man They Couldnt Stop”.